Minął dokładnie rok od naszego pierwszego spotkania z psycholożką Agnieszką Stein. Widocznie dobrze jej było z nami za pierwszym razem, bo znów nas odwiedziła, by porozmawiać z nami o naszych radościach i problemach w byciu z naszymi dziećmi.
Tym razem spotkaliśmy się w niezastąpionym Domu Mniejszości Narodowych, gdzie ostatnimi czasy odbywa się wiele TramPOLinowych imprez. Zebrało się nas tyle, że spotkanie pierwotnie planowane w kawiarni musiało zostać przeniesione do dużej sali. Prawie 30 mam i 3 maluszki uczestniczyły w warsztatach, z czego większość widziała się z Agnieszką po raz pierwszy.
Pierwsze pytanie Agnieszka zadała nam. Jakie chciałybyśmy, żeby nasze dzieci były, jak dorosną? Padały różne odpowiedzi: Szczęśliwe. Świadome swojej wartości. Integralne. Żeby potrafiły walczyć o swoje przekonania. Empatyczne. Żeby dom był dla nich bezpiecznym miejscem, do którego zawsze warto wracać. Żeby były lepsze dla nas, niż my jesteśmy dla naszych własnych rodziców.
Bardzo długo rozmawialiśmy o złości, najpierw tej dziecięcej, niekontrolowanej i dla nas często nieznośnej, a potem o tej naszej. I wtedy Agnieszka zadała nam pytanie: jak to jest, że my sami tak często mamy kłopot z radzeniem sobie z własnymi silnymi emocjami, choć wymagamy tego od dzieci? I sama na nie odpowiedziała: mamy z tym problem, bo w dzieciństwie nas tego nie nauczono. Nasi rodzice operowali hasłami typu: “Jak ty się zwracasz do matki?!”, dawali nam szlabany i inne kary, a o akceptowaniu uczuć dziecka i rozmawianiu o nich nikt wtedy nawet nie słyszał.
Dlatego można powiedzieć, że w podejściu do dziecka przez pryzmat jego potrzeb jesteśmy pionierkami. Szukamy własnej drogi, czytamy poradniki, radzimy się u psychologów, chodzimy na warsztaty, takie jak te z Agnieszką. Poruszamy się często po nieznanym sobie terenie. Nic dziwnego, że nie zawsze udaje się nam mówić z dziećmi tak, jakbyśmy chciały. Tak często słyszymy w naszym tonie i słowach głos naszych własnych rodziców. Czasem chcemy zrobić “wszystko inaczej” niż oni i wpadamy w pułapkę drugiego ekstremu. Bądźmy dla siebie wyrozumiałe. Dalej wkładajmy wysiłek w to, by dobrze i z szacunkiem być ze swoimi dziećmi, ale nie wytykajmy sobie “błędów”. I tak prawdopodobnie jesteśmy już o niebo lepszymi rodzicami niż nasze mamy i tatowie, dziś babcie i dziadkowie, z którymi tak trudno się nieraz dogadać.
Temat porozumienia się z własnymi rodzicami i teściami w kwestii wychowywania naszych dzieci (a ich wnuków) obudził wiele emocji. Wiele osób dzieliło się własnym przykrym doświadczeniem, kiedy konflikty z dziadkami odgrywają się bezpośrednio na oczach dzieci i ich właśnie dotyczą. Wtedy Agnieszka opowiedziała nam, że zadając babciom i dziadkom pytanie: “Kiedy kończy się wychowywanie własnego dziecka?” bardzo często słyszy słowo “nigdy”. I dodała, że sytuacja, kiedy starsze pokolenie próbuje nadal “wychowywać” rodziców swoich wnuków, i to często na oczach maluchów, nie może skończyć się dobrze.
I tu znowu wypłynęła kwestia granic, która pojawia się niemal w każdej dyskusji na temat wychowywania dzieci. Okazuje się, że nieraz trudniej jest ustalić granice między nami, a naszymi rodzicami lub teściami, niż między nami, a dzieckiem. Z dzieckiem tak naprawdę jest łatwo, jest od nas zależne i kocha nas miłością bezwarunkową – jeśli nie akceptuje granic, to dlatego, że nie są one jasno postawione. Ustalić granice babci, która podtyka naszym dzieciom więcej telewizji i słodyczy niż byśmy chcieli, o, to dopiero jest wyzwanie. A jeśli w grę wchodzi międzykulturowość, co jest chlebem powszednim wielu z nas, wtedy jest jeszcze trudniej.
Agnieszka poradziła nam w tym temacie, że wiele zależy od zasad, według których się spotykamy. Jeżeli dziadkowie są naszymi gośćmi, a nawet wtedy, gdy jesteśmy u nich razem z dziećmi, warto dać im do zrozumienia, że to my jesteśmy tymi, którzy ustalają zasady (ile bajek i co na śniadanie). Najpierw jednak to przyzwolenie do decydowania musimy dać sobie samym, by poczuć się pewnie. Natomiast jeśli oddajemy dziecko babci do pilnowania, bo idziemy do pracy, korzystamy z jej darmowej pomocy i dobrej woli, i byłoby nie fair ją jeszcze pouczać. Agnieszka podała przykłady rodziców, którzy tak bardzo rozchodzili się z dziadkami w kwestii wychowania dzieci, że musieli zrezygnować z ich usług i zdecydować się na żłobek.
Padało jeszcze wiele innych pytań. Przedstawiałyśmy nasze konkretne problemy z naszymi konkretnymi dziećmi, i drążyłyśmy w nadziei, że Agnieszka da nam jakieś gotowe rozwiązanie. Ale nie ma tak łatwo. Najlepsze rozwiązania to te, do których dochodzimy sami. Agnieszka często odpowiadała pytaniem na pytanie, zmuszając nas do myślenia, nie dając nam wygodnych, łatwych rad. Zdefiniowała nam jednak kilka pojęć, w których trzeba mieć jasno, kiedy chce się szukać nowej drogi w byciu z dziećmi, zamiast iść ślepo drogą naszych rodziców. Przedstawię je tutaj.
• Geny czy wychowanie?
Nawet bliźniaki jednojajowe ustawiają relacje tak, żeby się odróżniać. Nie ma dwóch różnych dzieci wychowywanych tak samo. Geny to nasz temperament, wrażliwość na bodźce, to, ilu ludzi potrzebujemy wokół siebie, ile wyzwań, szumu, zabawy. Ale to od rodziców uczymy się, że jesteśmy w porządku takimi, jakimi jesteśmy, z tym naszym konkretnym temperamentem i konkretną wrażliwością. Albo na odwrót, rodzicielska dezaprobata daje nam przekaz, że powinniśmy być jacyś inni.
• Bezwarunkowa akceptacja?
Akceptacja to przyjęcie rzeczywistości taką, jaką jest. Ale musimy też odróżnić sytuację, kiedy nasze dziecko potrzebuje pomocy, od tej, kiedy po prostu jest sobą. Kiedy nasz córka jest nieśmiała i ucieka od kontaktów z rówieśnikami, możemy jej pomóc pokazując na własnym przykładzie, że bycie z innymi jest fajne i miłe. Natomiast kiedy złościmy się na nią i próbujemy ją zmieniać, sytuacja staje się nieprzyjemna, a nasza akceptacja bardzo warunkowa.
• Frustracja?
Nie da się tak ustawić relacji z dzieckiem, żeby ono się NIGDY nie sfrustrowało. Dziecko woli jednak, jak się mówi “ja chcę”, “ja tak potrzebuję” – to jest jasna sprawa. O wiele jaśniejsza niż nakazujące “musisz”, albo bezosobowe “tak się nie robi”.
• Czy rodzice muszą mówić jednym głosem?
Nie. Jeśli dwoje ludzi mówi to samo, to znaczy, że jeden musiał ustąpić. A to nie jest zdrowe.
• Granice?
Linia, na której się kończy wolność jednostki. Bo tam się zaczyna wolność drugiego. Nie da się mieć bliskiej relacji, żeby nasze granice się nie ścierały. One tworzą się w konflikcie. Nie są czymś raz danym, statycznym, ale ruchomym, dynamicznym. Są oczywiście granice uniwersalne, np. to, że nie wolno innym robić krzywdy. Ale pozostałe zależą od nas, dorosłych, bo dziecko nie ma tu prawa głosu. Warto sobie jednak przestawiać je dziecku jako świat naszych wartości, za pomocą języka “ja”. Inna sprawa to granice dziecka. Jego ciała, jego potrzeb. Naruszamy je permanentnie. Jedna z nas podsumowała to mądrą definicją słowa “sweter”: “Sweter to jest coś, co dziecko musi założyć, kiedy mamie lub babci jest zimno”.
• Chwalić czy nie chwalić? Oto jest pytanie…
Nie chwalić. W miarę możliwości. Wszyscy już wiemy o szkodliwości kar i krytyki, ale nie potrafimy zrezygnować z chwalenia. Tak bardzo pragniemy utrwalić dobre zachowanie, przeżyć radość z sukcesu dziecka razem z nim. Niestety, nie uświadamiamy sobie, że często prowadzi to na manowce. Chwalone dziecko czuje naszą aprobatę i nie chce tego popsuć. Koncentruje się więc tylko na tym, żeby znowu osiągnąć sukces. Unika przy tym wszelkich czynności, w których nie jest “najlepsze”. Czego “nie umie”, tego nawet nie dotknie. Kiedy więc cieszymy się z sukcesu naszego dziecka, zadzwońmy do koleżanki, siostry, mamy. Podzielmy się naszymi uczuciami z innymi dorosłymi. Dzieci nie potrzebują, by ich aktywność była oceniania. One potrzebują naszego bycia z nimi, naszego zainteresowania. “Jak na to wpadłeś?”. “Było to dla ciebie łatwe czy trudne, dostać tę szóstkę?”. “A tobie się to podoba?”.
Patrzeć na nasze dziecko i je widzieć. Jego uczucia, jego odbiór sytuacji. To nasze jedyne zadanie. Bo wtedy nasza córka lub syn ma poczucie, że miłość i akceptacja nie zależy od tego, czy zrobiło coś super, albo nie-super.
Działa to też w ten sposób, że kiedy dziecko czuje i ma prawdziwą bezwarunkową miłość, to nawet odrobina chwalenia nie zaszkodzi. A im bardziej jest miłość uwarunkowana, tym więcej lęku czuje dziecko. Bo wtedy całe jego poczucie własnej wartości zależy od tego, czy odniesie sukces, czy nie.
• Technologia. Czy dziecko jej naprawdę potrzebuje?
Nie. Nic mu się nie podzieje, jak technologii w domu nie będzie. To my, rodzice, jej potrzebujemy – żeby móc w spokoju zjeść, wykąpać się, posprzątać, porozmawiać. Warto poszukać innych sposobów zajęcia dziecka, by nie być od technologii zależnym, nawet w samochodzie lub poczekalni u lekarza. Co oczywiście jest trudniejsze, niż włączenie bajki. Jeśli dziecko woli bajkę lub grę od czytania, czy innego bycia z rodzicem, wiele może wynikać z tego, że my sami kładziemy technologię na piedestał, wydzielając jako nagrodę, albo limitując jako karę. Wtedy bajka staje się symbolem akceptacji rodzica.
Wielkim argumentem dziecka, przed którym nasze padają jak trzcina na wietrze, jest to, że “inni mają” (tablet, smartfon). Kupujemy, bo nie chcemy, by czuło się inne i gorsze. Jednocześnie jednak bardzo sobie życzymy, by nasze dziecko nie było zewnątrzsterowne, by kiedyś, w przyszłości, miało siłę i pewność siebie, by odmówić tego, co złe i szkodliwe: papierosów, narkotyków… Bądźmy więc sami modelem wewnątrzsterowności. Szanujmy potrzeby naszego dziecka, ale argument, ze “inni mają”, niech nie będzie dla nas żadnym argumentem. Jest to jednak bardzo trudna droga.
• Złość?
Złość to reakcja na zagrożenie, strach, na to, że nasze potrzeby są bardzo niezaspokojone. Złość jest zawsze sekundarnym przeżyciem. Pod nią jest coś więcej: zmęczenie, lęk, frustracja wynikająca z pokrzyżowania naszych planów. Złość dziecka niczym się nie różni od naszej. Ono też ma pewien plan, który chce osiągnąć, a my mu bardzo często, czy to z uwagi na jego bezpieczeństwo, czy nasze przekonania, nie pozwalamy osiągnąć celu.
Kiedy dziecko wrzeszczy lub bije rodziców, wyraża swoją frustrację. Płacz mu nie wystarcza, jest wyrazem bezradności, a to co innego. Ogromnie pomaga rodzicom wiedza, że agresywne reakcje są częścią bardzo naturalnej fazy rozwojowej. W wieku 20 miesięcy nie możemy chcieć od dziecka, by rozróżniało to, co “dobre” lub “złe”. Karzemy wtedy dziecko za to, czego nie jest w stanie kontrolować. Spróbujmy sami wyrażać naszą złość w cywilizowany sposób. To jedyna droga, by nauczyć tego nasze dziecko. A przy okazji zobaczymy, jak jest to trudne dla nas, dorosłych – a co dopiero dla naszego dwuletniego maleństwa. Nauczyć się radzić sobie z własną złością – to da nam dużo więcej niż wszelkie warsztaty i poradniki na temat wychowania dzieci.
Każda złość to sygnał, by się o siebie zatroszczyć.
• Adaptacja przedszkolna?
Wmawiamy sobie i dziecku, że to ono potrzebuje być w edukacyjnej instytucji. Agnieszka to nasze myślenie przewróciła na lewą stronę. Tak, małe dziecko potrzebuje rówieśników, ale tego wcale nie trzeba utożsamiać z rozstaniem się z mamą. Jeżeli dziecko idzie do przedszkola lub żłobka, to dlatego, że rodzice tego potrzebują, a nie dziecko.
Dziecko przyzwyczaja się nie do miejsca, ale do dorosłego. Jeżeli dziecko nie radzi sobie w przedszkolu, to dorosły (wychowawca) ma sobie poradzić – nauczyć dziecko, że może się też przytulić do kogoś innego niż mama lub tata.
• Odstawienie od piersi?
Agnieszka proponuje metodę “nie odmawiaj, nie proponuj”. Odmowa może wywołać jeszcze większą chęć na mamine mleko, frustrację wiodącą do autoagresji.
• Budzenie się w nocy? Kłopot z zasypianiem?
To nie są “złe nawyki”. Popularna wiedza o normach rozwojowych związanych ze spaniem jest wyssana z palca. Pomiędzy rzeczywistymi potrzebami dziecka, a naszymi przekonaniami, co “powinno” już umieć, zionie przepaść. Tymczasem gro tzw. problemów wychowawczych nie jest w ogóle kwestią wychowania. Trzeba tylko po prostu cierpliwie poczekać, aż dziecko z tego wyrośnie.
Nasz czas z Agnieszką nieubłaganie się kończył, a nasze pytania i wątpliwości tylko się mnożyły. Niektóre z nas być może odchodziły z niedosytem, inne, jak ja, z mnóstwem nowego “materiału” do przerobienia w głowach i w sercach.
Zakończę ten tekst, opisując pewne moje osobiste doświadczenie. Kilka dni po warsztatach odprowadzałam do przedszkola moją 5,5-letnią córkę. I jak to często w takich sytuacjach bywa, powoli dostawałam już białej gorączki z powodu jej marudzenia i wściekania się. I nagle doznałam olśnienia. Przypomniałam sobie słowa Agnieszki, że każda złość to sygnał, by się zatroszczyć – o siebie, ale też o innych! Powiedziałam spokojnie: “Wiesz, usłyszałam od jednej mądrej pani, że jak ktoś się złości, to oznacza, że bardzo potrzebuje opieki. Czy potrzebujesz opieki?”
Moje płaczące ze złości dziecko nagle oniemiało, popatrzyło na mnie i mocno pokiwało głową. Przytuliłam jej główkę do swego boku i tak, w milczeniu, przeszłyśmy całą resztę drogi do przedszkola. Byłam wzruszona bliskością, która w tamtej chwili nas połączyła. I tym, jak cała złość, wydawałoby się nie do opanowania, zniknęła jak kamfora.
Dużo pięknej bliskości z Waszymi dziećmi Wam życzę. A Agnieszce mówię dziękuję i – mam nadzieję – do zobaczenia.
(autorka relacji: Stefania Szostok)