Spotkanie 3 kwietnia rozpoczęło się nietradycyjnie. Ewa B. zaproponowała nam zabawę w „węzeł gordyjski”. Chwyciłyśmy się za ręce w najbardziej poplątany sposób i cały trik polegał na tym, żeby nie przerywając łańcucha skończyć stojąc w kole i trzymając się normalnie za ręce. Żeby to zrobić, trzeba było komunikować. To znaczy dogadywać się, która gdzie się przesunie, okręci się, czy też przejdzie nad lub pod splątanymi ramionami pozostałych. Ćwiczenie udało się znakomicie, a potem już usiadłyśmy przy naszych stołach, jak zwykle zastawionych słodkościami, by porozmawiać o tym, co stosować zamiast kar.
Opowiadałyśmy o tym, jak same radzimy sobie z dyscypliną w naszych domach, oraz o własnych doświadczeniach z dzieciństwa. Uczestniczki warsztatów, które same były karane jako dzieci, wspominają, że rodzicielskie kary rodziły poczucie bezsilnej złości albo zmuszały do kombinowania, jak w przyszłości kary uniknąć, czasem też były przyjmowane z rezygnacją („wiedziałam, że teraz to już przeholowałam”), ale raczej nie rodziły chęci zmiany własnego zachowania.
Prowadząca spotkanie Ewa B. wyjaśniła nam, że kary mogą wydawać się na krótszą metę skuteczne, ale to pozór, bo niszczą one dobre relacje między rodzicami i dzieckiem. A przecież właśnie na takiej, opartej na wzajemnym szacunku, relacji nam zależy. Alternatywą kar są „naturalne konsekwencje” niewłaściwego postępowania dzieci. Paradoksalnie bywa, że rodzice często dzieci chronią przed tymi konsekwencjami (sami wytrą ścierką rozlane mleko), a potem wymyślają „sztuczne” kary (zgodziłyśmy się na następującą definicję: kara to sprawienie dziecku bólu lub odebranie możliwości zarządzania własnym czasem). Tymczasem trzeba tylko pozwolić naszym pociechom odczuć owe konsekwencje na własnej skórze. Co ciekawe, wiele mam przyznało, że stosując w domu właśnie naturalne konsekwencje zachowania, nazywały je „karami”.
„Konsekwencją” może być np. gniew rodzica lub nauczyciela. Jednakże złoszcząc się, musimy zawsze dziecku dać możliwość naprawienia tego, co zrobiło i udobruchania rodzica. Można zaproponować dziecku wybór, napisać do niego liścik, a kiedy to nie skutkuje, przejąć inicjatywę i dać odczuć konsekwencje (np. nie zabierając ze sobą na zakupy, kiedy dziecko poprzednio biegało w sklepie; zamykając skrzynkę z narzędziami, które syn pożyczał i nie oddawał).
Ćwiczyłyśmy również pięciostopniowy schemat rozwiązywania problemów z włączeniem do tego procesu dziecka (rozmowa o uczuciach dziecka – rozmowa o uczuciach rodzica – wspólne szukanie pomysłów na rozwiązania – zapisanie ich na kartce bez względu na ich absurdalność – skreślanie tych, które nie odpowiadają którejś ze stron). Ćwiczenie polegało na odegraniu scenek. W pierwszej scence córeczka nie chciała, by przyszła do niej nielubiana, apodyktyczna koleżanka, w drugiej rodzice nie mieli ochoty, by kolega syna spędził noc w ich domu – obawiali się nocnych hałasów, które nie pozwolą im się wyspać. Dzięki zastosowaniu owego schematu rozwiązywania problemu, „dzieci” negocjowały z „rodzicami” i odpowiedzialnie same wymyślały zadowalające obie strony pomysły. Zauważyłyśmy, jak łatwo dojść do kompromisu, kiedy tylko dopuszcza się dziecko do głosu! Zobowiązanie, które dziecko wymyśliło samo, zostanie też znacznie chętniej dotrzymane niż to narzucone przez rodziców.
Słowem, miałyśmy kolejny pracowity i bardzo owocny w przemyślenia wtorkowy wieczór. Jak napisała potem jedna z nas na facebooku: „było nam super razem myśleć”. Do następnego!
(autorka relacji: Stefania Szostok)